Tydzień na bogato, czyli MunichSnowTrip Cz. 2
19 lutego 2016 Kategoria: NewsMunichSnowTrip Cz. 2
Za nami dopiero trzy dni, a my czujemy się jakbyśmy spędzili tutaj co najmniej tydzień.
Czwarty dzień zaczęliśmy od śniadania w lokalnej piekarni, w której oprócz samej konsumpcji mogliśmy przyjrzeć się procesowi tworzenia absolutnie przepysznych bułek, bułeczek, rogali i precli. Objedzeni zasiedliśmy do busa, który wiezie nas do Hochzillertal. Klasyczny szybki kwaterunek i już trzeba było cisnąć do góry, bo warun zdecydowanie się poprawił. Nad górami pojawiło się słońce, a na trasach oczywiście świeżutki sztruksik. Było co najmniej dobrze, tylko na eksplorację lokalnych freeridowych spotów już zabrakło czasu.W zamian za to zostaliśmy zaproszeni do legendarnej restauracji Alexander w Hotelu Lamark. Legendarnej bo obsypanej nagrodami, wyróżnieniami i obecnej oczywiście w przewodniku Michelina (1 gwiazdka). To co jednak zaprezentował szef wszystkich szefów, czyli Alexander Frankhauser przerosło oczekiwania moje i całej ekipy. Dania o absolutnie przepięknej formie jeszcze lepiej smakowały. Nie pytajcie mnie co jedliśmy, bo nawet nie jestem w stanie dokładnie tego opisać. Mnie najbardziej smakował sorbet z wątróbki (który oczywiście kompletnie nie przypominał w smaku wspomnianej wątróbki), tatar zamknięty w sześciennej formie udekorowanej kawiorem i norweski homar. Nie wiem, ale nigdy w życiu czegoś takiego nie jadłem i jeśli kiedyś będziecie mieli szansę na obiad w tej restauracji to szczerze polecam.
Tym sposobem dotarliśmy do piątego i jak dla mnie najlepszego dnia. Najlepszego z jednego głównego powodu, a właściwie 50 powodów, bo tyle właśnie centymetrów świeżego śniegu dopadało w nocy. Jako że Mayrhofen Ski Resort ogarniam całkiem nieźle, wiedziałem że trzeba działać szybko. Najpierw nowa kolejka Penkenbahn z centrum Mayrhofen potem krzesła i już wpakowałem się do 150-cio osobowej gondoli skąd miałem co najmniej kilka dobrych opcji pozatrasowych. Bez wahania pocisnąłem pierwszą lepszą z nich, póki nie była jeszcze rozjeżdżona. Puch był przepyszny, a puszczane firany długo wisiały w powietrzu powodując chwilowy kompletny brak widoczności. W końcu poczułem że żyję, a chęć ciśnięcia w puchu była tak wielka że prawie biegałem od kolejki do kolejki. Pewnie musiało to nieco dziwnie i śmiesznie wyglądać, ale co mi tam, takiego warunu i pogody (pełna lampa) nie dostaje się codziennie w prezencie.
Niestety wszystko co dobre skończyło się szybciej niż byśmy chcieli i pomału trzeba było zacząć grubo kombinować żeby znaleźć kawałek czystej i nie skażonej śladami linii. Ja dalej kombinować nie miałem już czasu bo mieliśmy umówione spotkanie z przedstawicielem resortu, który miał nam co nieco opowiedzieć o nowej Penkenbahn, czyli kolejce gondolowej na Penken.
Nie powiem, jest się czym chwalić. Kolejka porusza się nie dość że żwawo, to jeszcze sporo w niej miejsca (wszystkie siedzące), że o darmowym dostępie do WiFi w każdym wagoniku nie wspomnę. Jak twierdził nasz przewodnik całość pochłonęła 50 milionów Euro, a czas w jakim zdemontowaną starą i zamontowano nową kolejkę chyba też jest rekordowy, bo wynosił on równe 8 miesięcy. Dodam że wymieniono nie tylko liny i wagoniki, ale również podpory, a także rozbudowano obydwa budynki stacji. Ten górny wywarł na mnie spore wrażenie i wkomponowaniem w krajobraz i wykorzystaniem ogniw słonecznych (obydwie nasłonecznione ściany są nimi obłożone od góry do dołu).
My tymczasem zaliczyliśmy jeszcze maszynownię i chyba wszystkie możliwe zakamarki górnej stacji i powiem szczerze nie dziwię się tym że Austriacy chwalą się tą kolejką na lewo i prawo, bo muszę przyznać że mają naprawdę czym.
Sam rejon też nie ma się czego wstydzić. 136 km tras bardzo zróżnicowanych, do tego masa opcji do pojeżdżenia poza trasą no i oczywiście zawsze świetnie przygotowany Vans Penken Park, w którym możemy znaleźć co najmniej kilkanaście przeszkód, od prostych boxów po kickery z kilkunastoma metrami flatu. Po całym dniu jazdy nic nie robi lepiej jak suta kolacja. Tym razem trafiła nam się kolacja w klimatycznym Schneekarhutte, a dzięki uprzejmości gospodarza mieliśmy również możliwość zwiedzenia całego budynku, łącznie z piwniczkami, gdzie już w październiku gromadzi się zapasy na cały sezon. Dzień zakończył się małą niespodzianką, czyli jazdą w świetle reflektorów za ratrakiem. Może nie jest to jakiś super wyczyn w kontekście sportowym, za to efekty wizualne były jak nie z tej planety. Niestety wszystko co dobre musi się jednak kiedyś skończyć. Na ostatni dzień wyprawy trafiliśmy, do chyba każdemu znanego niemieckiego resortu, czyli Garmisch-Partenkirchen. Jest to ośrodek z lodowcem usytuowanym u podnóża najwyższego szczytu tego kraju, czyli Zugspitze. Nam na ten szczyt nie udało się dostać, natomiast trafiliśmy na Osterfelderkopf, skąd z ogromnej panoramy widokowej mogliśmy podziwiać i wspomniany wcześniej Zugspitze i całą dolinę.
Zjazd z powrotem był czystą przyjemnością i ze względu na widoki, i na szerokość, i przygotowanie tras. Tu też na słynnej trasie Kandahar rozgrywane zą zawody PŚ w downhillu. Nam się poszczęściło i trafiliśmy właśnie na wspomniane zawody w wykonaniu Pań (w tym dniu wygrała Lindsey Vonn). Powiem szczerze że oglądanie tego w TV nijak się ma do oglądania tej imprezy w rzeczywistości. Prędkości jakie osiąga się na tej trasie robią wrażenie i cyframi (ponad 100 km/h), i w momencie kiedy te „cyfry“ widzi się mknące tuż obok. Coś naprawdę pięknego. A teraz parę cyferek. Rejon Alpspitze, czyli ten po którym się poruszałem to około 40 km tras, z czego 9 km dla naprawdę dobrze jeżdżących, jeśli dodamy do tego lodowiec z 22 kilometrami tras to dostajemy naprawdę sporą ilość wariantów do objeżdżenia.
Ha, napisałem, że był to nasz ostatni dzień, co nie do końca jest prawdą. Lekko ponad godzinnej podróży dotarliśmy na lotnisko w Monachium, a jako że każdy z nas lot powrotny miał dopiero za kilkanaście godzin, stwierdziliśmy że warto obejrzeć monachijską starówkę. Podróż do centrum z lotniska metrem (polecam) jest bardzo prosta i szybka, bo już po około 25 minutach można delektować widokami zabytkowych budynków.
Na koniec podziękowania:
Dziekuję przede wszystkim Lufthansie że zorganizowała ten trip i że zapewniła nam tyle atrakcji, że zapewne do końca życia zapamiętam większość z nich.
Dziękuje też przewspaniałej ekipie z którą przez ten tydzień się zżyłem i przy okazji pozwolę sobie na podlinkowanie ich kont na Instagramie, bo naprawdę robią super foty:
Dennis Skyum : @dennisskyum
Sander Fennema: @sfennema
Christine Kay Donaldson: @chrissykay
Victoria Philpott: @vickyflipflop
Dziękuję też wszystkim, których miałem okazję poznać, a którzy sprawili, że czułem się jak wśród najlepszych przyjaciół i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie dane nam się spotkać.