Tydzień na bogato, czyli MunichSnowTrip cz.1
17 lutego 2016 Kategoria: NewsPewnego wieczoru nieświadom niczego dostałem wiadomość na Facebooku z pytaniem, czy czasem nie chciałbym wziąć udziału (jako przedstawiciel MDS Snowboard) w dość nietypowym przedsięwzięciu, czyli tygodniowej wycieczce po kilku narciarskich resortach. Całość organizowała Lufthansa a moje zadanie, to opisanie tego wszystkiego. Cóż, długo się nie zastanawiałem, szybki rzut oka na kalendarz i jeszcze szybsza decyzja, oczywiście na tak.
Mocno niewyspany stawiłem się na lotnisku w Balicach, gdzie dość szybko udało mi się ogarnąć swój ponadwymiarowy bagaż i zapakować siebie do samolotu. I tu mała uwaga, a mianowicie warto odprawiać się drogą elektroniczną. Szybko dostajemy mailem wszelkie informacje i kod na telefon który zastępuje bilet. Jest i szybko, wygodnie i działa. Lot przebiegał spokojnie, a dzięki miejscu przy oknie mogłem podziwiać wschodzące słońce ponad oceanem chmur.
Po mniej więcej godzinie lądujemy w Monachium, gdzie po ogarnięciu bagażu dłączam do reszty ekipy. Na miejscu szybki transfer do małego terminalu zajmującego się obsługą lotów prywatnych samolotów i helikopterów. I tym drugim środkiem lokomocji przyjdzie nam za chwilę podróżować. Tak, byłem w szoku bo jeszcze nie miałem okazji przemieszczać się tym właśnie środkiem lokomocji. Jako że ekipa liczyła w sumie pięć osób, Lufthansa ogarnęła dwie maszyny, którymi dotarliśmy do pierwszego celu wyprawy, czyli Kitzbuhel. Wrażenia z przelotu jak najbardziej pozytywne, a dreszczyku emocji dodawał dość silny wiatr powodujący lekkie huśtanie naszej maszyny. Lądowanie przebiegło już spokojnie a my szybko zamieniliśmy helikoptery na dwa nowe Audi Q7.
Kilka minut jazdy i docieramy do kolejki Hahnekammbahn, którą to z kolei dostajemy się do Hahnekamm Lodge, będącym naszym schronieniem na kilka następnych dni. W środku wita nas nieprawdopodobny luksus połączony z wysmakowaną i nowoczesną stylistyką. Wraz z Sanderem trafiamy na najwyższy poziom, skąd doskonale widać (nawet z wanny) przebiegającą tuż obok trasę narciarskiego downhillu. ,Jednak nie przyjechaliśmy tu tylko leniuchować i pławić się w luksusach, pora zapiąć deskę i sprawdzić co do zaoferowania ma ta miejscówka ze snowboardowego punktu widzenia. Naszymi przewodnikami są instruktorzy z miejscowej szkółki Element3 i dzięki ich wiedzy poznajemy szybko najważniejsze trasy a tekże freeridowe spoty. Niestety o szeroko rozumianym FR można chwilowo zapomnieć. Słaba zima nie oszczędziła nikogo i jazda poza trasą pozostaje na razie tylko w sferze marzeń. Za to na trasach warunki są całkiem dobre, co pozwala na dobre rozjeżdżenie się przed dniem następnym. A ten zaczął się z wysokiego C, bo na śniadanie zaliczamy pierwszy zjazd legendarną „Sztrajfą“, czyli wspomnianą wcześniej trasą downhillu, gdzie rozgrywane są zawody Pucharu Świata. Na tej świetnie przygotowanej trasie jest twardo, bardzo szybko i generalnie nie ogarniam jak można tam cisnąć prawie na krechę z prędkościami oscylującymi w okolicach 130 km/h (max to podobno 145 km/h). Miało sie okazać, że to dopiero początek emocji. Po śniadaniu bierzemy się za dalszy objazd miejscówki. O dziwo na samej górze wita nas całkiem przyjemny sztruksik co pozwala na naprawdę solidny rozjazd.
Po południu nastąpił dalszy ciąg mocnych wrażeń, czyli lot paralotnią w tandemie. Tego po prostu nie da się opisać. Startujemy mniej więcej w tym samym miejscu gdzie zawodnicy PŚ i od razu nasze oczy cieszą absolutnie przepiękne widoki. Po mojej lewej stronie widok zachodzącego słońca, a po prawej panorama Kitzbuchel. Po chwili spokojnego lotu zaczyna się zasadnicza zabawa, czyli szbkie zejścia w dół ciasnymi i dynamicznymi skrętami, przeloty nad trasami narciarskimi na bardzo małej wysokości ( miejscami było naprawdę nisko 3-4 m nad głowami narciarzy). Przy dolocie do miejsca lądowania przejmuję sterówki i spokojnie podążam za poprzedającą nas dwójką (startowaliśmy trójkami). Lądowanie, trzęsące się nogi i kieliszek sznapsa na ochłonięcie. Tak, to było coś naprawdę niesamowitego i temat zdecydowanie polecam.
Podsumowując Kitzbuhel jako resort muszę na niego spojrzeć dwojako. Z mojego snowboardowego punktu widzenia to świetna miejscówka dla kogoś kto lubi dobrze pocisnąć na krawędzi, a przy sprzyjąjącym warunie puścić parę firan poza trasą, tudzież potriczyć coś na BC (jest kilka naprawdę dobrych spotów, z naturalnym pajpem włącznie) i w świetnie przygotowanym Snowparku Hanglalm. Z kolei z punktu widzenia narciarza, to już legendarne miejsce, gdzie ci bardziej zaawansowani mają możliwość rozwnięcia skrzydeł swoich umiejętności i wyciśnięcia z nart ostatních soków, że tak to ujmę. W obu przypadkach to resort raczej dla tych już ogarniających temat, choć początkujący również znajdą coś dla siebie. Jeżeli chodzi o cyferki, to do naszej dyspozycji jest 170 km przygotowanych tras obsługiwanych przez 54 wyciągi plus ponad 30 km tras dla fanów w pełni legalnego freeridingu.
Z żalem opuszczamy Kitzbuhel i przenosimy się na nową miejscówkę. Nasz cel na następny dzień to SkiWelt Wilder Kaiser – Brixental. Ale, ale… dzień jeszcze się nie zakończył, a my zostaliśmy zaproszeni na kolację do ulubionego hotelu gwiazd, czyli Stanglwirt Hotel. Sam w sobie robi wrażenie i swoim rozmiarem i przepychem i wcale nie dziwię się że wybierany jest przez wiele znakomitości. Goście do dyspozycji mają konkretnych rozmiarów strefę Spa, kilka kortów tenisowych, siłownie, sale fitness i miejsce, gdzie mogą poćwiczyć jazdę konną (co zresztą można obserwować z jednej z sal restauracyjnych). I tu mała ciekawostka. Gorąca woda zasilająca spa i ogrzewająca kompleks pochodzi z własnych odwiertów, a większość produktów spożywanych w restauracji z własnej farmy. Zmęczeni wróciliśmy do apartamentu bo przed nami kolejny, jak się okaże bardzo długi dzień. Poranna pobudka, szybkie śniadanie i już jesteśmy gotowi na sprawdzanie tras SkiWelt. Niestety pogoda nie ma zamiaru nam pomóc. Zamiast przepięknych panoram dostaliśmy mgłę i padający śnieg. Nasz przewodnik Christian nie dał jednak za wygraną i postanowił pokazać nam większość tras, opowiadając przy okazji o nowych inwestycjach. Tych pierwszych jest całe multum i już po kilku zmianach wyciągów kompletnie zgubiłem orientację. Tak, ten ośrodek jest naprawdę duży i przemieszczanie się po nim w takich warunkach bez mapki (albo dobrego przewodnika) jest pewnym wyzwaniem. Przy okazji rozmowy o trasach pada temat ich przygotowania, a konkretniej ratraków. Dzięki Christianowi udaje nam się dostać do budynku w którym są serwisowane, a my możemy sprawdzić jak czymś takim się steruje. Zasiedliśmy więc do jednej z 65 maszyn, odpalamy silnik i pod czujnym okiem mechanika mamy możliwość sprawdzenia, jak temat wygląda od środka. Jak się okazało, nie jest to takie proste jakby się wydawało, ale myślę że kilka dni z taką zabawką sam na sam i mógłbym wyruszyć na nocne ogarnianie tras. Niestety, do bycia ratrakowym nie wystarczą tylko odpowiednie uprawnienia, trzeba jeszcze odstać swoje w długiej kolejce oczekujących.
Po wizycie w ratrakowni szybko pocisnęliśmy na dół do jedynego w swoim rodzaju kompleksu igloo. Jego centralne miejsce zajmuje sporych rozmiarów śnieżny budynek, w którym znajduje się bar, a wokół niego rozmieszczonych jest kilka mniejszych, w których spragnieni wrażeń turyści mogą spędzić noc. Ta ostatnia zbliżała się nieubłaganie i kiedy wydawało nam się że to koniec, dostaliśmy zaproszenie na kolację połączoną ze zjazdem saneczkami. Brzmiało nieźle i tak też było w rzeczywistości. Do wyboru mieliśmy kilka modeli sanek, ale my wybraliśmy oczywiście opcję pro. Oświetlona trasa toru ma około 4 kilometrów, a zjazd nią zajmuje dobrych kilkanaście minut. Pełno jest na niej zakrętów, band, a jak się okazuje sterowanie saneczkami w wersji pro nie jest takie proste i trochę czasu zajęło, zanim opanowałem skręcanie (skręca się trochę nienaturalnie, bo aby skręcić np. w lewo, trzeba się mocno wychylić w prawo). Po obfitej kolacji złożonej z fondue zaliczyliśmy jeszcze jeden, tym razem ostatni zjazd. Niemożliwie zmęczeni docieramy przed północą do domu.
Gdybym miał w kilku słowach opisać SkiWelt Wilder Kaiser – Brixental napisałbym, że to przede wszystkim bardzo rodzinny resort. Bogaty snowpark oraz ilość tras (280 kilometrów i 90 wyciągów), ich zróżnocowanie plus sporo dodatkowych atrakcji powodują, że każdy znajdzie tam dla siebie coś ciekawego, nawet jeśli niekoniecznie przepada za jazdą na nartach lub snowboardzie. Tu warto jeszcze wspomnieć o bardzo bogatym zapleczu gastronomicznym z naprawdę przystępnymi cenami. Ja ze swojej strony mogę polecić restaurację na samym szczycie, a zwłacza taras na którym znajdziemy obrotową platformę widokową z której możemy w trakcie konsumpcji podziwiać konkretne widoki bez kręcenia głową na lewo i prawo.
Część druga niebawem…